czwartek, 9 stycznia 2014

A Dong pod Częstochową: wierzcie wariatom

Znam dobrze ten wyraz twarzy. Ludzie często mają go, kiedy opowiadam o baranich jądrach czy móżdżkach na grzance, lodach z foie gras czy palonego masła, czy klubie w Nowym Jorku do którego wchodzi się przez budkę telefoniczną w knajpce z hot dogami. Zawsze więc mnie dziwi, kiedy moje własne mięśnie twarzy układają się w tzw."uprzejme what the fuck, oczywiście, że ci wierzę, ale co?". Ostatnio tak było, kiedy rasowy wariat opowiedział mi, że pod Częstochową jest świetna chińska restauracja. 

Czujecie to? O dobre chińskie jedzenie w Polsce ciężko. Zrozumiałabym jeszcze, że jakaś wyjątkowo religijna rodzina z Chin zaplątała się do Częstochowy, ale "pod"? 

Było ciemno, wariat prowadził jak wariat. Na szczęście nie jechaliśmy do Gdańska. Słuchałam wyznań: że przez tę restauracje najlepiej jeździć wszędzie. "Do Wrocławia przez A Dong" wryło się w pamięć jak refren od Osieckiej. Minęliśmy miasto cudów. Nadchodziła mgła. 

Rasowy wariat jechał jak to wariat: nie pamiętał nazwy miejscowości (ale wy zapamiętajcie dobrze - KOLONIA POCZESNA przed miejscowością Koziegłowy, w nocy wygląda jak okolice Las Vegas, w dzień jak klasyczna ulicówka. Chyba.). Ale napis A Dong - dokładnie taki sam jak w widziałam w kilkunastu innych miejscach w Polsce - świecił czerwienią i żółcią. 

Podobnie jak Wojtek Nowicki uwielbiam czytać ulotki, teksty ze stron www i zajawki restauracji. Przyjemność porównywalna z lekturą Viana. Na jednej ze stron internetowych wyczytacie więc : "Restauracja A Dong nawiązuje do dalekiego wschodu poprzez oryginalny chiński wystrój sali. Chińskie wzornictwo pojawia się na meblach. Na stołach na gości czekają bambusowe podkładki."  HELL YEAH!

Żadnego tam wzornictwa nie ma. Jest Wólka Kosowska i lata 90 w Polsce, Czechach i na Węgrzech: restauracja chińska, w której czas się zatrzymał: wymienia się jedynie wodę z przepięknego akwarium, pewnie rybki czasem... Oprócz tego to campowe królestwo chińskiej tandety wraz z moimi ukochanymi obrazami "ruszających się" wodospadów jak z Wong Kar Waia.

                            


Czy to czas, żeby opisać mój pierwszy raz z chińskim jedzeniem? Bo rodzinną fascynację już znacie. Mam kilkanaście lat. Lądujemy w Budapeszcie w lokalu prowadzonym przez chińską rodzinę. Jest tak biednie, że każdy talerz, każdy sztuciec jest z innego kompletu. Ale smak jest taki jak trzeba. 

W Kolonii Poczesnej smak jest świetny. Brokułów nie przegotują, każda zupa jest taka, że chce się ją pić. Herbata lana do maluteńkich filiżanek rozczula. Sos do sajgonek - pamiętam, jak lata temu zakochał się w tej mieszance mój ojciec - taka prosta, a ważna rzecz: genialny. Ale popłakać się z radości miałam dopiero przy żeberkach. Właściwie deserze: wypreparowane, idealnie miękkie mięso bez tłuszczu oblepiał imbirowy karmel, który potem bezwstydnie wylizałam palcem. Żal? Że nie można zjeść więcej i że to nie po drodze do pracy. Błogość. Niezwykłe poczucie egzotyki i domowości: z jednej strony polskie rodziny biesiadujące przy wódeczce, z drugiej Węgrzy przy stoliku obok natrząsający się z "placków po węgiersku" w karcie innej knajpy, do tego drewniane homary na ścianach i postój dla TIRów. Baudrillard by się posikał ze szczęścia. 




W Kolonii Poczesnej i jedzenie jest cudowne i serwis jest bez zarzutu, a nawet wódka ma idealną temperaturę. Wierzcie wariatom. 

1 komentarz: