piątek, 21 listopada 2014

Bez ściemy

Wszyscy ci, którzy tu łaskawie wchodzicie - wybaczcie. Nie ma tu za dużo nowego, na pewno nie jest regularnie i konsekwentnie. Nie jestem ani jednym ani drugim (regularnością ani konsekwencją) ostatnio jestem też coraz bardziej o pisaniu "nie dla siebie", choć już wpisując te słowa w formularz blogowy tęsknię za tym typem pisania - nieskrępowanym, freestylowym, w którym można płynąć. Nie uwiodło mnie "wielkie dziennikarstwo", raczej nicnierobienie, brak gonienia za wszystkim naraz i czas dla siebie. Ale może wrócę. Nie wiem czy jestem "blogerką" jak mnie cały czas opisują - chyba nie. Ale tęsknię. I czasem potrzebna jest przerwa, żeby złapać oddech, nowe spojrzenie - wszystkie te banały bym tu teraz wypisała. Anyway: przepraszam, pozdrawiam, czytajcie przy jedzeniu.

A na koniec zdjęcie-sztos, o tym co bardzo lubię w gotowaniu ;)




wtorek, 16 września 2014

"BO U NAS TAK PODAJEMY"

Ile razy słyszeliście to zdanie? Ile razy po przełknięciu czegoś, co koło jedzenie nawet nie stało musieliście ponieść porażkę edukacyjną i finansową, bo "u nas się to właśnie tak podaje". 

Jakiś czas temu Krzysiek i Michał opowiedzieli mi o tym, jak po otrzymaniu suchego proszku nazwanego w Łodzi humusem usłyszeli od pani, że warzyw do niego się nie pokroi bo to za dużo zachodu, a na uwagę, że nie taki, że "Tu się tak podaje", "Klienci uważają, że pyszny", a niektórzy to nawet mówią, że "jak w Warszawie"...

Pośmiałam się pośmiałam, usiłowałam przypomnieć sobie swoje takie historie i jak na złość nie byłam w stanie przypomnieć sobie nic. Pamiętajcie - jak mawiał Capote za świętą Teresą z Avilla - najgorsze są wysłuchane modlitwy... Chwileczkę później trafiłam na proszoną degustację do nowo otwartej restauracji znajomego przyjaciółki. Że koniecznie, ze teraz, już, że rzucajcie wszystko i wpadajcie, nowe menu, nowe przekąski przy barze, nowe miejsce przy jednej z głównych ulic w mieście, generalnie - i dosłownie - wypas.

Lubicie restauracje w tonacjach błękitu i fioletu? Ja nie przepadam. Lubicie takie, przy których stoliki ewidentnie nie są przeznaczone do jedzenia - i są gdzieś w pół drogi między kawiarnią w Berlinie a stołówką w Sztokholmie? Ja nie za bardzo. Miejsca, gdzie słychać odgłosy z toalety? Gdzie oscyluje się między brakiem zapachu a brzydkim zapachem z kuchni? Gdzie bar jest długi na całą knajpę a w karcie win tylko Jacobs Creek? Tak, to się zdarza. W restauracjach o filmowej nazwie.



Na początek: chleb z odpieku i marności ze sklepu obok. Raczej hańba, zwłaszcza, że masło podane w ramekinku - zamarznięte na kość. Wiecie, że po tym poznacie złą restaurację?

Karta jest tu krótka - czyli plus. Ceny są tu wysokie: ani plus ani minus, jeśli płacimy za jakość to fajosko, jeśli nie, generalnie nie przepadamy... Zaczęłyśmy od przystawek, by potem iść w dalsze: tria tatarów, mięsne (w tym jeden z cielęciny) i rybne. Mogę się nie upierać przy tym, że mięso było mrożone, nawet jestem w stanie zrezygnować z porywu intuicji - choć nienawidzę tego robić. Coś z tego zestawu dało się zjeść bo cokolwiek wymieszane z diżońską da się zjeść. Paper z diżońską myślę nawet. Jednak to, że z tatarów rybnych ciekła woda było już ewidentne. To, że tatar z łososia był zrobiony z wcześniej zamrożonej ryby, a ten z tuńczyka miał kolor ściereczki - było już ewidentne... Hm.

Woda ciekła też z przegrzebka. Amen. Spodziewany wybuch nastąpił jednak przy odważnie zamówionym "trio" z nereczek. Andrew Zimmer zwykł mówić, że jelito jest naprawdę pyszne, jeśli tylko wymyjemy z niego kupę. Przy stole byłam z osobą, której rodzicielka jest mistrzynią w przyrządzaniu nerek - wypluła jako pierwsza, za nią reszta stolika zrażona posmakiem.

- Proszę pani, ta nerka jest ohydna, niewymyta, śmierdzi!
- Ale my je tu tak podajemy i wszyscy są zachwyceni. Może panie nie jadły nerek wcześniej?

Podroby powędrowały do baru, w ręce właściciela i warszawskich bywalców.
Uznali, że nie mamy racji. Nie doceniłyśmy zalet urynoterapii.


środa, 3 września 2014

Mięsożerca - wywiad z Aleksem Baronem w Wysokich Obcasach

Czasami dostaje się rozmówcę idealnego. Całość wywiadu przeczytacie tu.


Zen drożdżowego



Dziś rano wstałam zaspana, obserwując czy potrzebuję jeszcze snu czy nie... Mam problem z "dosypianiem"i pozwalaniem sobie na dłuższe spanie: nigdy nie wiem czy działa, nie przychodzi na komendę, jak zaczynam się zastanawiać czy wstać czy jeszcze poleżeć robi się z tego autoterapia zamiast odpoczynku... Dziś był powód, żeby jednak ruszyć się wcześniej, motywacja. Wstałam więc wymięta (za długie rozmowy z przyjaciółką, kiedy o 1, kiedy zazwyczaj już śpisz nagle przypominasz sobie, ze musisz jej coś jeszcze bardzo ważnego powiedzieć...) i zabrałam się za robienie drożdżowego ciasta.

Ukochane, bo zmysłowe. Bo miętolone, bo rozkosznie ciepłe i niezwykle organiczne. Bo inaczej niż reszta jedzenia, o wiele bardziej żyje własnym życiem, jest nieprzewidywalne jak wynik flip - jacka w Las Vegas. Rozrasta się, satysfakcjonuje lub niepokoi. Czasem niezwykle lubi odstępstwa od normy - brak wymaganej ilości drożdży czy jednego jajka wybacza, choć czasem nie zniesie lekkiego skoku temperatury, chwili bez miłości. Dla innych kapryśne, dla mnie hojne i stałe, choć dostarczające ekstremalnych wrażeń. Takie je lubię najbardziej.

W przerwie mieszania składników na ekranie komputera wyskoczyła mi Małka Kafka z listą małych zen-kroczków, z których jeden brzmi: zrób z gotowania medytację. Kiedy więc ciasto - według mojego ukochanego przepisu teściowej Agnieszki Kręglickiej - podrosło, wyłączyłam DD TVN z reportażem o facecie, który podłączył się do elektrod, żeby przeżyć to, co kobiety podczas porodu i właśnie mówił, że zmienił do kobiet stosunek bo to co przechodzą jest niewyobrażalne i że poddał się torturom, ale to było nic w porównaniu z tym... Zanurzyłam się w ciasto. W wyrabianie, najbardziej podobno nużący proces. W rytmiczne mięszenie ciasta, nadawanie mu pulchności przy jednoczesnym zgniataniu. Robienie dobrze, gdy się wydaje, ze robi się mu źle. Można z tego robić walkę: wtedy wysiada ci środkowa część kręgosłupa i wydaje ci się, że masz atak serca, boli cie każdy mięsień i zastanawiasz się ile jeszcze. Można zrobić z tego słodki taniec, niemal pieszczotę - a wtedy ciasto odda ci wszystko co ma najlepszego: sprężystość, opór by mieć się na czym oprzeć, niezwykłe ciepło wyhodowane z buzujących drożdży, lepkość do ujarzmienia, budzącą ambiwalentne uczucia śliskość - kiedy dolewasz do masy oleju. Zapach, który sygnalizuje, ze coś się zmienia, konsystencję, która informuje cię o postępie. Trzeba tylko mieć uważność.

Siedzę teraz z widokiem na piekarnik i myślę ile o slow life, slow food i slow sex można się nauczyć w pół godziny. Ile pokory. I ile mieć radości, kiedy się zanurzy w proces, poczuje go i nad nim zastanowi.

A potem, a potem jest jeszcze jedzenie, dzielenie się, trawienie... Ale historia.

środa, 26 lutego 2014

Katowicki Lunch Beat

To absolutnie niesamowite video z katowickiego kebabu przypomniało mi o niezwykłym skandynawskim wynalazku...

Można śmiać się ze śląskich happy hours z owiniętą w folię, nadzianą mięchem bułką i nagim podtatuowanym torsem. Można snuć dżenderowe zagadki - kontekstów takich jest tu multum. Ale mi przypomina się tzw. Lunch Beat: w 2010 roku szesnaścioro przyjaciół postanowiło, że swoją przerwę lunchową najchętniej spędzi tańcząc. Pierwsza impreza była mocno garażowa, te, na które macie szansę załapać się teraz, np. w Sztokholmie - to nawet 600 osób tańczących sobie w godzinach przerwy w pracy. Kiedy minie ten czas, po którym szef może się wkurzyć - wezmą ze sobą take away i wrócą przed biurka, a stres - zostanie na sali, przy DJach...
Organizatorów Lunch Beats obowiązuje nawet regulamin...

Anthony Bourdain. Wywiad dla "Kuchni"



Jak się rozmawia z Bourdainem?

O ten wywiad zabiegałam chyba cztery lata. Pisałam do rozmaitych agentów, wynajdywałam kolejne kanały.

I nic.

W końcu, kiedy już zrezygnowałam, propozycja przyszła od CNN.
Jak dzwonią ze CNN to chyba każdy blednie. A jak dzwonią z propozycją Bourdaina, to ja dostaję na to wypieków.

Niestety, nie dostałam propozycji spotkania twarzą w twarz z jednym z najbardziej seksownych mężczyzn na świecie. Nadal czekam. Może - skoro się już znamy - uda się przy okazji jego wizyty w Polsce? I tak, naprawdę zadeklarował, że chce tu przyjechać!

Wracając do rozmowy: dostałam numer telefonu (i szczerze - nie wiem gdzie go mam, nie wiem gdzie go zapisałam, jak zawsze w takich przypadkach odnajdzie się w najmniej oczekiwanym momencie) pod który miałam zadzwonić. Już samo dzwonienie na stacjonarne nowojorskie numery jest miłe, jak zna się ten charakterystyczny sygnał w słuchawce... Tak, fetyszyzmy to dziwna rzecz.



Anyway: Anthony Bourdain jest taki, jak w swoich programach - bezpośredni, pełen pasji, przeciąga charakterystycznie słowa (zwłaszcza w I don't know! rozdziawia przy tym paszczę, a potem słychać jak się krzywi). Ma szacunek do rozmówcy, ale ma też silne poglądy i wypowiada je dobitnie. Gadanie o seksie jest tak łatwe jak o jedzeniu, ma w dupie gadanie o sporcie - napisałam "w dupie", bo oczywiście przeklina. I jak wiemy robi to najlepiej  na świecie. W tym jak mówi słowo "fuck" i "fucking" może się z nim mierzyć chyba tylko De Niro w "Porachunkach".

Gdy zorientuje się, ze wiesz o co chodzi, szybko przechodzi na żargon, skraca i wali prosto z mostu. Zaprzyjaźnia się w trzy sekundy: to, ze ja mam wrażenie, jakbym znała go pół życia wynika z tego, że go pół życia zlizuję z ekranu, ale to, w jaki sposób on skraca dystans - i tak, znacie to z jego programów - jest mistrzostwem świata.

Laurka gotowa. Pozostaje tylko działać. Wydarzenie, które mu obiecałam "Anthony Bourdain come to Poland" na facebooku gotowe. Tylko klikać. A że to działa wiecie, jeśli oglądaliście jego przygody w Finlandii:


wtorek, 25 lutego 2014

Chmielarnia: Wariat nawet jak się myli, to myli się dobrze

Symultanicznie ciekło nam z nosów. Na piersiach spoczął jakowyś dusiołek. Kaszelek przeszedł z rachitycznego w huraganowy. Było nam zimno, źle i siedzieliśmy w domu za długo. Trzeba było coś z tym zrobić. Trzytygodniowa infekcja przeciągała się w czterotygodniową.

- Idziemy na chińskie, znam miejsce - oświadczył Wariat.

Podjeżdżamy pod chińskie. Na fasadzie budynku wielki napis Polski Związek Wędkarski. Obok napis informujący o Chmielarni - z kuchnią nepalsko-tajską. Chińszczyzny ni du-du. Trudno.

Już sam budynek prosi się o odwiedziny: niezwykły skansen poławiaczy słodkowodnych: z medalami w gablotach, przykurzoną choinką i hasłami reklamowymi sklepiku z przynętą i gumowcami rodem z lat 90 (WEJDŹ, KUP, WYJDŹ SZCZĘŚLIWY), pan cieć i lastryko... Po zejściu w kazamaty trafiacie do miejsca, którego nie wymysliłabym w najdziwniejszych snach. Najbardziej przypomina mi polskie świetlice na Greenpoincie ( "czas się gdzieś zatrzymał, lecz nie wiadomo gdzie") ale jest jednocześnie tap barem i - to szumne słowo - restauracją podającą kuchnię tajską i nepalską.

No dobra, napiszę tak: na pierwszy rzut oka wyglądało to źle. Bardzo. Ale ponieważ chyba nigdy nie zdarzyło mi się zjeść przy Wariacie nic niedobrego i jego intuicja pokrętnie przejawia się również w genialnych pomyłkach, rozsiedliśmy się na rattanie pod zielenią w najbrzydszym odcieniu zieleni... Pierwszy skowronek: piękny ołtarzyk z Ganeshem w całym swym kiczowatym pięknie naprowadził nas na to, ze coś nas chroni. Potem było tylko lepiej: przemykające przez restauracje osoby świadczyły o tym, że kuchnia nepalska gotowana jest przez Nepalczyków. Zamówiliśmy i zatopiliśmy się w szczęściu.



Nie mam tu na myśli oczywiście nie wiadomo czego z gwiazdką Michelina: mam jednak na myśli wykonaną z sercem i przyprawami (ostre wypaliło nam flegmę tak, jak powinno), autentyczną, smaczną, świeżą. Jak nie wiecie gdzie pójść "na indyjskie" idźcie właśnie tam. Momo świetne z genialnym, zawiesistym, ciemnym sosem, który moglibyśmy pić. Paneer delikatny, ale w wersji vindaloo ze zbalansowanym, ostrym sosem, który parzy, ale nadal nie odbiera przyjemności smaku. Wszystkie naany, roti i parathy takie, jak powinny być. Chai masala rozgrzewa jak powinna. Tajskie okazało się błędem, ale jak przymkniecie oczy na tę cześć karty - wyjdziecie szczęśliwi.

W międzyczasie postanowiłam jednak zbadać co kryje się w lodówkach Chmielarni. I zakochałam się w duńskich wyrobach To Øl Moją uwagę zwróciły butelki projektowane tak, jak okładki - nie przymierzając Joy Division. I piwo z okładką jak yyyy... zdjęcia twórczów z Czułości i napisem "Dangerously Close To Stupid". Trzeba było się zakochać.





(Jak wejdziecie na facebooka Chmielarni - możecie się wzruszyć: są tam zdjęcia z rodzinnych uroczystości nepalskich, jest świętowanie narodzin potomków i przytulaki... polecam)

Chmielarnia, Multitap
ul. Twarda 42
Warszawa


poniedziałek, 17 lutego 2014

Awokado. Jądra krokodyla.

Aztekom przypominało jądra, Amerykanom gruszkę ze skórą krokodyla, mnie awokado przypomina o Jaffa Cafe w Nowym Jorku...



Jaffa to przedziwny przybytek. Powstał w larach 80, kiedy na East Side najłatwiej było nie o pyszne jedzenie, lecz o guza i zamieszki. Kulinarna wyspa wygląda, jakby nie zmieniła się od tamtego czasu - totalnie campowy wystrój jak z "Klatki dla ptaków" uzupełnia dziwaczne menu: z jednej strony bardzo amerykańskie z drugiej... no właśnie, gdzie indziej dostaniecie marchewkowy vinaigrette? Tylko tam i to jeszcze możecie zamówić go sobie o najdzikszej porze: Jaffa to mój ulubiony typ restauracji, czyli czynny 24 h na dobę... To na kanapach w cętki Jaffy, o 4 rano jadłam zazwyczaj po imprezie avocado melt.

Brzmi jak bełt, nie? Ciepłe awokado? Skosztujcie: to jeden z najwspanialszych comfort foodów, które można sobie wyobrazić: chrupiący tost, na nim kremowe, lekko podgrzane avo i na to roztopiony, żółty ser. Tak to pamiętam, ale może pamięć wykrzywia mi już percepcję? Podejrzewam, że to taka idealna wersji reuben sandwich dla wegetarian... Choć ja właśnie awokado - nie żadną tam peklowaną wołowinę -  zabrałabym na bezludną wyspę.

Dzięki avo lubię jak nadchodzi luty/marzec i można dostać te wspaniałe zielone gruszki od In Campagny. Na stokach Etny awokado ciemnozielonej odmiany Haas hoduje jakiś szaleniec, który w latach 80 zafascynował się egzotycznymi owocami - bardzo lubię tę historię:

"Okolica sąsiadującej z Etną Giarry to niezwykle żyzny teren Sycylii, gdzie wszystko rośnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jest to region, gdzie uprawia się niemal wszystkie możliwe owoce zarówno te powszechnie znane jak i najbardziej egzotyczne. Idąc tym tropem docieramy do Luigi Passanisi, który wiele lat temu zainspirowany podróżą do Brazylii, zaczął się interesować egzotycznymi owocami i ich uprawą. W ciągu ostatniej dekady na 4ha należących wówczas do rodziny Passanisi rosły już mango i papaja, owoce męczennicy jadalnej, limonki, czerymoi i liczi. Jednak po wielu eksperymentach Passanisi postanowił skupić się na biologicznej uprawie awokado. Dzisiaj na 8ha ziemi rośnie ponad 1380 drzew. Najstarsze liczą sobie 13 lat. Drzewo awokado rośnie bardzo szybko i osiąga spore wymiary, jednak w uprawie drzewa są odpowiednio przycinane, aby ułatwić zbiór ręczny owoców."

Czekam cierpliwie na swoje ukochane zielone masło. Jeśli uda mi się kupić je miękkie - zjadam od razu na chlebie. Jestem z opcji bez cytryny, choć trochę rozumiem tych, którzy lubią podbić aksamitny smak. Ja wolę już awokado wypełnić koktajlem z krewetek o staroświeckim uroku majonezowego szaleństwa. Albo przetworzyć na smoothie. Dawno temu nauczyłam się, ze awokado genialne jest lekko słodkie, doprawione cynamonem, teraz uczę się, że jest też świetną podstawą czekoladowych wegańskich kremów... A smoothie? Jednodniowy jabłkowy, avo, kawałek selera naciowego... Albo mleko migdałowe, syrop z agawy, cynamon. Albo avo, banan, ogórek...

Jak nie ma w sklepie takiego do jedzenia stosuję patent z angielskich marketów, gdzie avo dojrzewa sobie w towarzystwie limonek lub papierowych torebkach. A desperatom polecam guacamole w El Popo u Kręglickich: jeśli lubicie, kiedy jedzenie powstaje na waszych oczach wybierzcie tego wege-tatara, dajcie sobie rozgnieść smaczliwkę w kamiennym moździerzu, ukoić kolendrą, podkręcić limoną i cebulą, rozgrzać jalapeno...


A tu macie w prezencie najpiękniejsze awokado - rysunek Arobala do najnowszej "Kuchni". 
Taki sneak peek

poniedziałek, 10 lutego 2014

W poszukiwaniu straconego smaku

Przypomniał mi się ostatnio film, który pokazywano w kulinarnej sekcji "Transatlantyku" - "El Camino del Vino" (przetłumaczone na polski jak tytuł tego posta). A to dlatego, że po dwóch tygodniach przemęczania choroby mój organizm na tyle wkurzył się na to, ze o siebie nie dbam, że postanowił mi zamknąć dostęp do węchu - a co za tym idzie - smaku.

Bohater "El Camino" ma podobnie, lecz pewnie o wiele gorzej: jest profesjonalnym, uznanym sommelierem, który nagle traci to, co w jego zawodzie kluczowe: węch i smak.

Nie potrafię sobie wyobrazić, jak wielką tragedią i sprawdzianem musi być takie doświadczenie dla profesjonalisty, człowieka pracującego zmysłami. Wiem za to, co działo się ze mną.

Po raz kolejny przekonałam się, jak ważny dla smaku jest zapach: bez zapachu - w pierwszym momencie - rozróżniam czy coś jest słodkie czy słone, nie czuję nawet tego, czy jest ostre... W pierwszym odruchu ratowania siebie poszłam bowiem do mojego ulubionego Spring Rolla na wietnamski hot pot. Kelner - przepiękny wiotki Wietnamczyk, który nie lubi ostrych rzeczy - nie mógł się nadziwić mnie, która totalnie niespokojna z powodu straconych zmysłów - wcinałam z miseczki sambal a potem plasterki chili. Nie czułam nic - dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że robię sobie krzywdę: opuchnięta i obolała poparzona jama ustna dała o sobie znać. Ani przebłysku smaku.

Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że brak węchu i smaku jest niebezpieczny: Kiedy nie czuję, co jem, można podać mi wszytko - nie rozpoznam czy jest to zepsute, niesmaczne czy zatrute. Każdy kęs wiąże się z ryzykiem. Niestety, okazało się, ze z węchem jest podobnie: jestem od niego na tyle uzależniona, ze nie wiem, jaka jest temperatura, nie poznaję miejsc, ludzi - nie odbieram emocji. Można przeżyć to - a nawet czerpać z tego niejaką satysfakcję - że się nie wie kogo się przytula czy całuje, jednak najbardziej przerażające jest to, że wraz z utratą węchu nie czuje się też siebie: ginie wtedy zaufanie do samego siebie, trudniej ze sobą wytrzymać... Dlaczego? Zdałam sobie sprawę jak wiele informacji o mnie samej niesie mój własny zapach: już pal licho to, że nie wiem, czy umyłam już zęby czy nie, ale np. po swoim zapachu rozpoznaję swoje emocje - zwłaszcza strach - czy np. to czy jestem chora lub moment swojego cyklu. To, że człowiek nie wie czy jest brudny też należy do niezwykłych dyskomfortów. Moja tożsamość - okazuje się - zasadza się na moim zapachu i przyjemności czerpanej ze smaku.

Postanowiłam przeżyć ten niezwykły eksperyment ze sobą bez paniki (a nie było łatwo) i potraktować go jak wyzwanie. Skoro nie ma smaku i zapachu, to co pozostaje? Pamiętałam, że umysł adaptuje się szybko do brakujących zmysłów. I wtedy trafiłam na Wojtka Gadomskiego, który przypomniał mi o filmie "Ostatnia miłość na ziemi" czyli - piękna gra słów - "Perfect sense".


Bohaterowie to epidemiolożka i szef kuchni, obydwoje stają w obliczu plagi: ludzie najpierw przypominają sobie rzeczy, których żałują, które są smutne, które doprowadzają ich do płaczu a potem tracą węch czemu towarzyszą napady szału. Nic dziwnego... "Bez zapachu znika ocean wspomnień z przeszłości" mówi głos bohaterki z offu, podczas gdy na naszych oczach pokazują się zdjęcia z rodzinnego albumu. Za zapachem idzie smak. Ludzie przestają chodzić do restauracji: po pierwsze boją się zarazić, po drugie, uznają, że jedzenie nie przyniesie im przyjemności... 
Aby sprowadzić ich z powrotem kucharze w zapamiętaniu robią najbardziej diabelskie mieszanki przypraw, lejąc musztardę, dosypując chili, wyostrzając wszystkie smaki. Klienci wracają jednak dopiero po tym, kiedy uporają się ze stratą - restauracja ma już wtedy przygotowane inne menu: eksperyment, który polega na przesunięciu akcentu ze smaku na wygląd, temperaturę, teksturę, odgłosy wydawane przez jedzenie. Klienci badają jedzenie dotykiem, słuchają go, bawią się nim. Pojawia się nawet krytyk kulinarny, który opisuje feerię doznań związanych z jedzeniem, które omijają smak i zapach... Wygląda na to, że to jednocześnie przypomnienie tego, ze jedzenie to nie tylko smak oraz krytyka molekularnego przerostu formy nad smakiem: skomplikowane dania powstają wtedy, gdy samo jedzenie smaku nie ma, lub nie można go znaleźć. Przypomniałam sobie jeszcze jedno - jedna z uczestniczek moich warsztatów ze smaku po operacji nie czuła smaku, lecz cieszyła się jak dziecko z gotowania i jedzenia: dotykała i słuchała marchewek, głaskała selera, podczas jedzenia rozpoznawała poszczególne struktury, jej język bawił się gładkim i chropowatym, a wzrok kolorami kompozycji.

"Ostatnia miłość na ziemi" pokazuje, że bez zapachu doświadczanego tu i teraz bledną wspomnienia. Proustowskie magdalenki nie mają szansy uaktywnić się nawet u tych - a może właśnie u tych - którzy tak jak ja mają zapachową pamięć. Wraz z utratą zapachu zaczęłam tracić bowiem możliwość przywołania niektórych zapachów co było już nie do zniesienia.  

Co rozczarowało mnie najbardziej to to, że moment, w którym smak wrócił - a ja już zdołałam zacząć się adaptować - nie przeżyłam napadu głodu ( no właśnie, przez czas utraty smaku właściwie nie byłam głodna) jak w przerażających scenach na filmie 



spokojnie przyjęłam to jako status quo. Powdychałam trochę zapachu ciasteczek i kuminu, zrobiłam sobie ukochaną kanapkę z serem, jajko z rozpływającym żółtkiem, rozgniotłam awokado. W końcu przypomniałam sobie, kim jestem. 

środa, 15 stycznia 2014

Nigella Lawson - upadek bogini?



Nigdy nie myślałam, że do podczytywania panów o nazwiskach Bourdieu, Baudrillard czy Barthes skłoni mnie Nigella Lawson. I nie, nie pomylili mi się z Bourdainem... Od wybuchu afery z Higellą zastanawiam się bowiem już nawet nie nad tym, czy kuchenna diva o alabastrowej skórze i wydatnym biuście brała czy nie (i co), lecz jak zareagują tłumy fanów na oskarżenia napędzane przez ex-męża, słynnego kolekcjonera sztuki, który zamiast jedzenia przygotowywanego przez najsłynniejszą kucharkę świata wolał otrębowe batoniki Weetabix. I dlaczego. Oraz nad tym, kim tak naprawdę jest dla nas Nigella? Jenny McCartney z The Telegraph, napisała pięknie, że jej traktowanie zależy od tego, czy brało się na serio całą błyszczącą powierzchnię, czy traktowało jej twórczość za „camp z przepisami”. Jeśli jedzenie jest nową religią to nasza bogini - właśnie stała się ziemianką. Co z tym zrobić?


Jeden rzut na domestic goodess powinien wystarczyć, by zobaczyć, że to postać uszyta z ciekawych kontekstów kulturowych: Nigella to pierwsza celebrytka kulinarna o takim potencjale - widać już to choćby po tym, że nie trzeba, jak w przypadku Marthy Stewart dodawać nazwiska. Jej imię - nadane po szacownym ojcu, Nigelu, polityku - ma kulinarne konotacje (Nigella to po angielsku czarnuszka) i jest co prawda niesztampowe, lecz wpisuje się idealnie w rząd razem z Kylie, Madonną czy Barbrą w poczet div, które z radością naśladować będą drag queens. Podobno już pierwszy, nieżyjący mąż Nigelli nazywał ją „gejem uwięzionym w kobiecym ciele” odwołując się do cechującej camp przesady, przegięcia ale także teatralnej zmysłowości kucharki-celebrytki. O tym, że bohaterka narkotykowo-kulinarnego skandalu używa swojego wizerunku w sposób ironiczny - i ironią go doprawiając - można przekonać się czytając jej biografię i wywiady z nią. „Piekę, bo to podnosi moją wartość w oczach rodziny” mówiła absolwentka Oxfordu, dziennikarka zajmująca się niegdyś literaturą, zasiadająca w jury nagrody Pulizera. Jej nieśmiałość jest legendarna, choć nie przeszkadza jej szczerze opowiadać o tragicznych losach rodziny - umierających na nieuleczalne choroby matce, siostrze i mężu (ironia losu: temu, który zachęcił ją do gotowania amputowano język), depresji, która przenosi się w genach i neurozie, którą z właściwą sobie lekkością w żonglowaniu językiem Nigella nazywa prezentem od żydowskiego pochodzenia: tym, że w każdym pozytywie jest w stanie widzieć negatyw. Podobno napisanie pierwszej książki kucharskiej zajęło jej tyle czasu, bo jedzeni kojarzyło jej się z przyjemnością dzieloną z matką i siostrą, pisać zaczęła dopiero, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że „Jedzenie jest przeciwieństwem śmierci. Jedzenie jest o utrzymywaniu cię przy życiu.”



W tym kontekście to, co oglądamy na ekranie - a szczególnie widzimy w książkach: upudrowana, wygorsetowana kobieta o „biblijnych kształtach” , jak to określiła jedna z dziennikarek - wydaje się być po prostu dobrze zaprojektowaną marką, kulinarnym brandem. Jak dużo w nim Nigelli? Nie da się pewnie podrobić jej języka - i pewnie ciężko wyobrazić sobie, że specjalistka od literatury dałaby sobie odebrać pisanie tekstów o flircie z jedzeniem, jednak wystarczy zobaczyć „wczesne Nigelle” - z piękną kobietą w dżinsowej kurtce pałętającą się po niezbyt wyszukanej kuchni, oraz jej późniejsze wcielenia, choćby ze znienawidzonej przeze mnie Nigelissimy żeby zobaczyć coraz bardziej zaawansowaną - i być może niebezpieczną - grę z wizerunkiem perfect housewife z lat 50, kuchennej pin up. To, co zaczęło się jako luźne oswajanie skrzącej się dowcipem i zmysłowością kobiecości (nie wyłączając z tego np. łączenia macierzyństwa i kariery ) zamieniło się w pułapkę telesprzedaży kuchennych akcesoriów, wyścig chudnięcia pod publiczkę i sukni z gorsetem. Zamieniona w produkt Nigella miała powody do tego, by sięgnąć po coś, co da jej ukojenie - zakładając, ze cała dragowa afera nie jest starannie wyreżyserowaną przez bogatego exa milionera zemstą lub rozgrywką o opiekę nad dziećmi. I cały czas się zastanawiam co na to wierna publiczność, która wolałaby pewnie widzieć swą domestic goodess nieskalaną? Wybaczą jak tylu innym upadającym divom przez nią? 

wtorek, 14 stycznia 2014

In between all those maniac hours and all the ingredients, the pressure, the accolades, the interviews, everything, I put in between all of these layers something that I didn't think was important in the kitchen, something that I'd been taught wasn't important -- that was fun.
Fun and playfulness, having those be part of your kitchen, a professional kitchen, has turned out to be one of the biggest success factors for us at the restaurant. 

Rene Redzepi, kuchenny faszysta

(I do still get angry, but nowhere like before. Once I stopped doing that it really positively changed our restaurant and the food.)

Historia zdjęcia z jajkiem

Przepytane przez Izę Szymańską blogerki - Basia Starecka, Magda Genzwill i ja - wieszczymy dla stołecznej Wyborczej trendy (wypowiadam tam już kultowe wśród znajomych zdanie "Kto boi się jedzenia, boi się życia", he he). Przy okazji mogłam spełnić swoje wielkie marzenie: zrobić sobie zdjęcie w Barze Lotos, z tatarem, wódką i w futrze. Zielonym.



Znacie Lotos? Mnie zabrała tam Ania T. opowiadając cudowne historie o wyżywających się tam na dancingach wilczkach z palestry, spuszczających adrenalinę za pomocą spuszczania wpierdolu stałym bywalcom potańcówek: jeśli rekrutują się oni z lokalesów z okolicy, musi to być niezła jatka.

Lotos ma atmosferę i bogatą historię: przeczytacie ją na gazetce okolicznościowej wiszącej na ścianie przy szatni. Na stronie internetowej Lotosu znajdziecie z kolei parę kartek z literatury i komiksu, gdzie Lotos się pojawia. To Lotos starają się udawać z resztą wszystkie restauracje żerujące na nostalgii za PRLem, tyle, ze w Lotosie ta nostalgia i ten PRL wżarte są w ściany.



O mały włos zdjęcie, które robił Jacek Marczewski, fotograf, który jako jedyny zrobił ujęcie ostatniej w Polsce celi śmierci - wyglądałoby inaczej. Jacek wymyślił sobie bowiem, że na focie muszę obejmować czule półtuszkę. W przeddzień Wigilii w ogromnym korku, gadając o życiu, pojechaliśmy więc pod Halę Mirowską do znanej wszystkim Pani Ani, która podobno - jak donosił jej mąż - martwego świniaka miała mieć. "Zwariował pan? Świniaka przez Świętami? Karpia może?" usłyszeliśmy na miejscu. Rozpoczęło się więc szalone wydzwanianie w poszukiwaniu "choćby" świńskiego łba (wtedy dzwoni się do Aleksa Barona, jakby ktoś nie wiedział, a on mówi "zobaczę czy mam jeszcze w zamrażarce" jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie), ze względu na rybi czas - zakończyło się fiaskiem. I na szczęście: to w taki sposób mogłam pójśc sobie na poświąteczne jajko w majonezie, tatarka i wódeczkie do Lotosu. Co wszystkim gorąco polecam. 

czwartek, 9 stycznia 2014

A Dong pod Częstochową: wierzcie wariatom

Znam dobrze ten wyraz twarzy. Ludzie często mają go, kiedy opowiadam o baranich jądrach czy móżdżkach na grzance, lodach z foie gras czy palonego masła, czy klubie w Nowym Jorku do którego wchodzi się przez budkę telefoniczną w knajpce z hot dogami. Zawsze więc mnie dziwi, kiedy moje własne mięśnie twarzy układają się w tzw."uprzejme what the fuck, oczywiście, że ci wierzę, ale co?". Ostatnio tak było, kiedy rasowy wariat opowiedział mi, że pod Częstochową jest świetna chińska restauracja. 

Czujecie to? O dobre chińskie jedzenie w Polsce ciężko. Zrozumiałabym jeszcze, że jakaś wyjątkowo religijna rodzina z Chin zaplątała się do Częstochowy, ale "pod"? 

Było ciemno, wariat prowadził jak wariat. Na szczęście nie jechaliśmy do Gdańska. Słuchałam wyznań: że przez tę restauracje najlepiej jeździć wszędzie. "Do Wrocławia przez A Dong" wryło się w pamięć jak refren od Osieckiej. Minęliśmy miasto cudów. Nadchodziła mgła. 

Rasowy wariat jechał jak to wariat: nie pamiętał nazwy miejscowości (ale wy zapamiętajcie dobrze - KOLONIA POCZESNA przed miejscowością Koziegłowy, w nocy wygląda jak okolice Las Vegas, w dzień jak klasyczna ulicówka. Chyba.). Ale napis A Dong - dokładnie taki sam jak w widziałam w kilkunastu innych miejscach w Polsce - świecił czerwienią i żółcią. 

Podobnie jak Wojtek Nowicki uwielbiam czytać ulotki, teksty ze stron www i zajawki restauracji. Przyjemność porównywalna z lekturą Viana. Na jednej ze stron internetowych wyczytacie więc : "Restauracja A Dong nawiązuje do dalekiego wschodu poprzez oryginalny chiński wystrój sali. Chińskie wzornictwo pojawia się na meblach. Na stołach na gości czekają bambusowe podkładki."  HELL YEAH!

Żadnego tam wzornictwa nie ma. Jest Wólka Kosowska i lata 90 w Polsce, Czechach i na Węgrzech: restauracja chińska, w której czas się zatrzymał: wymienia się jedynie wodę z przepięknego akwarium, pewnie rybki czasem... Oprócz tego to campowe królestwo chińskiej tandety wraz z moimi ukochanymi obrazami "ruszających się" wodospadów jak z Wong Kar Waia.

                            


Czy to czas, żeby opisać mój pierwszy raz z chińskim jedzeniem? Bo rodzinną fascynację już znacie. Mam kilkanaście lat. Lądujemy w Budapeszcie w lokalu prowadzonym przez chińską rodzinę. Jest tak biednie, że każdy talerz, każdy sztuciec jest z innego kompletu. Ale smak jest taki jak trzeba. 

W Kolonii Poczesnej smak jest świetny. Brokułów nie przegotują, każda zupa jest taka, że chce się ją pić. Herbata lana do maluteńkich filiżanek rozczula. Sos do sajgonek - pamiętam, jak lata temu zakochał się w tej mieszance mój ojciec - taka prosta, a ważna rzecz: genialny. Ale popłakać się z radości miałam dopiero przy żeberkach. Właściwie deserze: wypreparowane, idealnie miękkie mięso bez tłuszczu oblepiał imbirowy karmel, który potem bezwstydnie wylizałam palcem. Żal? Że nie można zjeść więcej i że to nie po drodze do pracy. Błogość. Niezwykłe poczucie egzotyki i domowości: z jednej strony polskie rodziny biesiadujące przy wódeczce, z drugiej Węgrzy przy stoliku obok natrząsający się z "placków po węgiersku" w karcie innej knajpy, do tego drewniane homary na ścianach i postój dla TIRów. Baudrillard by się posikał ze szczęścia. 




W Kolonii Poczesnej i jedzenie jest cudowne i serwis jest bez zarzutu, a nawet wódka ma idealną temperaturę. Wierzcie wariatom.