wtorek, 16 września 2014

"BO U NAS TAK PODAJEMY"

Ile razy słyszeliście to zdanie? Ile razy po przełknięciu czegoś, co koło jedzenie nawet nie stało musieliście ponieść porażkę edukacyjną i finansową, bo "u nas się to właśnie tak podaje". 

Jakiś czas temu Krzysiek i Michał opowiedzieli mi o tym, jak po otrzymaniu suchego proszku nazwanego w Łodzi humusem usłyszeli od pani, że warzyw do niego się nie pokroi bo to za dużo zachodu, a na uwagę, że nie taki, że "Tu się tak podaje", "Klienci uważają, że pyszny", a niektórzy to nawet mówią, że "jak w Warszawie"...

Pośmiałam się pośmiałam, usiłowałam przypomnieć sobie swoje takie historie i jak na złość nie byłam w stanie przypomnieć sobie nic. Pamiętajcie - jak mawiał Capote za świętą Teresą z Avilla - najgorsze są wysłuchane modlitwy... Chwileczkę później trafiłam na proszoną degustację do nowo otwartej restauracji znajomego przyjaciółki. Że koniecznie, ze teraz, już, że rzucajcie wszystko i wpadajcie, nowe menu, nowe przekąski przy barze, nowe miejsce przy jednej z głównych ulic w mieście, generalnie - i dosłownie - wypas.

Lubicie restauracje w tonacjach błękitu i fioletu? Ja nie przepadam. Lubicie takie, przy których stoliki ewidentnie nie są przeznaczone do jedzenia - i są gdzieś w pół drogi między kawiarnią w Berlinie a stołówką w Sztokholmie? Ja nie za bardzo. Miejsca, gdzie słychać odgłosy z toalety? Gdzie oscyluje się między brakiem zapachu a brzydkim zapachem z kuchni? Gdzie bar jest długi na całą knajpę a w karcie win tylko Jacobs Creek? Tak, to się zdarza. W restauracjach o filmowej nazwie.



Na początek: chleb z odpieku i marności ze sklepu obok. Raczej hańba, zwłaszcza, że masło podane w ramekinku - zamarznięte na kość. Wiecie, że po tym poznacie złą restaurację?

Karta jest tu krótka - czyli plus. Ceny są tu wysokie: ani plus ani minus, jeśli płacimy za jakość to fajosko, jeśli nie, generalnie nie przepadamy... Zaczęłyśmy od przystawek, by potem iść w dalsze: tria tatarów, mięsne (w tym jeden z cielęciny) i rybne. Mogę się nie upierać przy tym, że mięso było mrożone, nawet jestem w stanie zrezygnować z porywu intuicji - choć nienawidzę tego robić. Coś z tego zestawu dało się zjeść bo cokolwiek wymieszane z diżońską da się zjeść. Paper z diżońską myślę nawet. Jednak to, że z tatarów rybnych ciekła woda było już ewidentne. To, że tatar z łososia był zrobiony z wcześniej zamrożonej ryby, a ten z tuńczyka miał kolor ściereczki - było już ewidentne... Hm.

Woda ciekła też z przegrzebka. Amen. Spodziewany wybuch nastąpił jednak przy odważnie zamówionym "trio" z nereczek. Andrew Zimmer zwykł mówić, że jelito jest naprawdę pyszne, jeśli tylko wymyjemy z niego kupę. Przy stole byłam z osobą, której rodzicielka jest mistrzynią w przyrządzaniu nerek - wypluła jako pierwsza, za nią reszta stolika zrażona posmakiem.

- Proszę pani, ta nerka jest ohydna, niewymyta, śmierdzi!
- Ale my je tu tak podajemy i wszyscy są zachwyceni. Może panie nie jadły nerek wcześniej?

Podroby powędrowały do baru, w ręce właściciela i warszawskich bywalców.
Uznali, że nie mamy racji. Nie doceniłyśmy zalet urynoterapii.


środa, 3 września 2014

Mięsożerca - wywiad z Aleksem Baronem w Wysokich Obcasach

Czasami dostaje się rozmówcę idealnego. Całość wywiadu przeczytacie tu.


Zen drożdżowego



Dziś rano wstałam zaspana, obserwując czy potrzebuję jeszcze snu czy nie... Mam problem z "dosypianiem"i pozwalaniem sobie na dłuższe spanie: nigdy nie wiem czy działa, nie przychodzi na komendę, jak zaczynam się zastanawiać czy wstać czy jeszcze poleżeć robi się z tego autoterapia zamiast odpoczynku... Dziś był powód, żeby jednak ruszyć się wcześniej, motywacja. Wstałam więc wymięta (za długie rozmowy z przyjaciółką, kiedy o 1, kiedy zazwyczaj już śpisz nagle przypominasz sobie, ze musisz jej coś jeszcze bardzo ważnego powiedzieć...) i zabrałam się za robienie drożdżowego ciasta.

Ukochane, bo zmysłowe. Bo miętolone, bo rozkosznie ciepłe i niezwykle organiczne. Bo inaczej niż reszta jedzenia, o wiele bardziej żyje własnym życiem, jest nieprzewidywalne jak wynik flip - jacka w Las Vegas. Rozrasta się, satysfakcjonuje lub niepokoi. Czasem niezwykle lubi odstępstwa od normy - brak wymaganej ilości drożdży czy jednego jajka wybacza, choć czasem nie zniesie lekkiego skoku temperatury, chwili bez miłości. Dla innych kapryśne, dla mnie hojne i stałe, choć dostarczające ekstremalnych wrażeń. Takie je lubię najbardziej.

W przerwie mieszania składników na ekranie komputera wyskoczyła mi Małka Kafka z listą małych zen-kroczków, z których jeden brzmi: zrób z gotowania medytację. Kiedy więc ciasto - według mojego ukochanego przepisu teściowej Agnieszki Kręglickiej - podrosło, wyłączyłam DD TVN z reportażem o facecie, który podłączył się do elektrod, żeby przeżyć to, co kobiety podczas porodu i właśnie mówił, że zmienił do kobiet stosunek bo to co przechodzą jest niewyobrażalne i że poddał się torturom, ale to było nic w porównaniu z tym... Zanurzyłam się w ciasto. W wyrabianie, najbardziej podobno nużący proces. W rytmiczne mięszenie ciasta, nadawanie mu pulchności przy jednoczesnym zgniataniu. Robienie dobrze, gdy się wydaje, ze robi się mu źle. Można z tego robić walkę: wtedy wysiada ci środkowa część kręgosłupa i wydaje ci się, że masz atak serca, boli cie każdy mięsień i zastanawiasz się ile jeszcze. Można zrobić z tego słodki taniec, niemal pieszczotę - a wtedy ciasto odda ci wszystko co ma najlepszego: sprężystość, opór by mieć się na czym oprzeć, niezwykłe ciepło wyhodowane z buzujących drożdży, lepkość do ujarzmienia, budzącą ambiwalentne uczucia śliskość - kiedy dolewasz do masy oleju. Zapach, który sygnalizuje, ze coś się zmienia, konsystencję, która informuje cię o postępie. Trzeba tylko mieć uważność.

Siedzę teraz z widokiem na piekarnik i myślę ile o slow life, slow food i slow sex można się nauczyć w pół godziny. Ile pokory. I ile mieć radości, kiedy się zanurzy w proces, poczuje go i nad nim zastanowi.

A potem, a potem jest jeszcze jedzenie, dzielenie się, trawienie... Ale historia.