środa, 3 września 2014

Zen drożdżowego



Dziś rano wstałam zaspana, obserwując czy potrzebuję jeszcze snu czy nie... Mam problem z "dosypianiem"i pozwalaniem sobie na dłuższe spanie: nigdy nie wiem czy działa, nie przychodzi na komendę, jak zaczynam się zastanawiać czy wstać czy jeszcze poleżeć robi się z tego autoterapia zamiast odpoczynku... Dziś był powód, żeby jednak ruszyć się wcześniej, motywacja. Wstałam więc wymięta (za długie rozmowy z przyjaciółką, kiedy o 1, kiedy zazwyczaj już śpisz nagle przypominasz sobie, ze musisz jej coś jeszcze bardzo ważnego powiedzieć...) i zabrałam się za robienie drożdżowego ciasta.

Ukochane, bo zmysłowe. Bo miętolone, bo rozkosznie ciepłe i niezwykle organiczne. Bo inaczej niż reszta jedzenia, o wiele bardziej żyje własnym życiem, jest nieprzewidywalne jak wynik flip - jacka w Las Vegas. Rozrasta się, satysfakcjonuje lub niepokoi. Czasem niezwykle lubi odstępstwa od normy - brak wymaganej ilości drożdży czy jednego jajka wybacza, choć czasem nie zniesie lekkiego skoku temperatury, chwili bez miłości. Dla innych kapryśne, dla mnie hojne i stałe, choć dostarczające ekstremalnych wrażeń. Takie je lubię najbardziej.

W przerwie mieszania składników na ekranie komputera wyskoczyła mi Małka Kafka z listą małych zen-kroczków, z których jeden brzmi: zrób z gotowania medytację. Kiedy więc ciasto - według mojego ukochanego przepisu teściowej Agnieszki Kręglickiej - podrosło, wyłączyłam DD TVN z reportażem o facecie, który podłączył się do elektrod, żeby przeżyć to, co kobiety podczas porodu i właśnie mówił, że zmienił do kobiet stosunek bo to co przechodzą jest niewyobrażalne i że poddał się torturom, ale to było nic w porównaniu z tym... Zanurzyłam się w ciasto. W wyrabianie, najbardziej podobno nużący proces. W rytmiczne mięszenie ciasta, nadawanie mu pulchności przy jednoczesnym zgniataniu. Robienie dobrze, gdy się wydaje, ze robi się mu źle. Można z tego robić walkę: wtedy wysiada ci środkowa część kręgosłupa i wydaje ci się, że masz atak serca, boli cie każdy mięsień i zastanawiasz się ile jeszcze. Można zrobić z tego słodki taniec, niemal pieszczotę - a wtedy ciasto odda ci wszystko co ma najlepszego: sprężystość, opór by mieć się na czym oprzeć, niezwykłe ciepło wyhodowane z buzujących drożdży, lepkość do ujarzmienia, budzącą ambiwalentne uczucia śliskość - kiedy dolewasz do masy oleju. Zapach, który sygnalizuje, ze coś się zmienia, konsystencję, która informuje cię o postępie. Trzeba tylko mieć uważność.

Siedzę teraz z widokiem na piekarnik i myślę ile o slow life, slow food i slow sex można się nauczyć w pół godziny. Ile pokory. I ile mieć radości, kiedy się zanurzy w proces, poczuje go i nad nim zastanowi.

A potem, a potem jest jeszcze jedzenie, dzielenie się, trawienie... Ale historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz