wtorek, 31 grudnia 2013

Trendy kulinarne na 2014



To już niedługo: za chwilę, budząc się po sylwestrowej imprezie poczujecie wilczy głód. Zaczniecie szukać. I zdacie sobie sprawę z tego, że sorry, ale to już nowy rok i nie można chyba jeść tego, co w 2013...?

Oczywiście, że kpię. Warto jednak zwrócić uwagę, że trendy żywieniowe zajmują coraz więcej miejsca w mediach. To samo wystarczy za sygnał: jedzenie jest modne i ważne. I takie też będzie w 2014.
Co do konkretów: nie wiem kiedy przeczytałam pierwsze przepowiednie na 2014 - w czerwcu? No właśnie... W międzyczasie pewnie zdążyły one zaprojektować parę menu, zainspirować parę osób do założenia restauracji a parę do zmiany nawyków żywieniowych. Te, które powtarza się - głownie jednak w amerykańskich mediach - nadal w grudniu wcale nie są takie głupie. Wybiorę dla Was te, które mają szansę zaszczepić się na naszym gruncie omijając mody na ice-cream sandwiches...

The first rule of Fight Club is: You do not talk about Fight Club. W tym sezonie w kulinariach pierwszą zasadą jest "nawet nie myśl o czymś co nie zostało wyprodukowane lokalnie". Ten trend zyskuje na sile wraz z czasem: jak mieszkasz w Małkini to nie układaj swojego menu z brazylijskich dóbr - ta zasada makrobiotyczna ma wiele sensu nie tylko zdrowotnie, lecz np. napędza lokalna gospodarkę. Rozmawiałam o tym z Anthonym Bourdainem, powiedział "Polacy są najlepsi w polskich rzeczach:znajdźcie je, doceńcie, potem będzie można się nimi dzielić z innymi". Znajdźcie choćby na Trzy Znaki Smaku w czym jesteśmy NAPRAWDĘ dobrzy. Znajdźcie swojego piekarza, rzeźnika, rolnika. Dowiedzcie się skąd jest wasze jedzenie i kto je wyprodukował: zmienicie przy okazji siatkę społecznych relacji.

Do tego pasuje mi wybitnie mój ulubiony trend, który Amerykanie nazywają "old is new again" czyli że stare jest nowe. Hello! It's vintage! - jak krzyczy mój ulubiony Mikołaj z filmiku o hipsterskich świętach. Lokalne, tradycyjne, wykonane ludzkimi rękami a nie maszyną - oczywiście. Ale do łask wróciły już dawno domowe przetwory, ludzie zabierają się za robienie swoich serów i warzenie własnego piwa, a za chwilę - tak jak w Stanach (a podobno dzieje się tak i w Polsce) zabierzemy się za domowe wędliny. Do tego coś co szczególnie lubię: przekopywanie się przez babcine i prababcine przepisy, szukanie smaków dzieciństwa - również w stuningowanych comfort foodach. Poświęcamy więcej czasu, by z przepisu mamy zrobić coś na święta czy urodziny, lub zwykły obiad ze znajomymi, uczymy się, ze jedzenie to tożsamość, historia i medytacja. Oraz przyjemność - również researchu, np na Polonie, zakupów i przyrządzania.

W tym roku zaczęła się już jazda na rzeczy bez glutenu  (przy okazji wszyscy powtarzamy cytat z Maćka Nowaka "Tak jak w XIX wieku każda szanująca się damessa cierpieć musiała na migrenę, tak dziś nie wypada pokazywać się na mieście bez celiakii.") - parę znajomych osób, których wcześniej można by zaliczyć - jak to nazywa pięknie Ola Lazar - do breadarian, czyli wyznawców chlebaniespodziewanie znalazło w sobie tę alergię. Plaga jest o tyle dobra, że doprowadza do poszukiwań: Amerykanie odkrywają kasze, a my - za weganami - zaczynamy się interesować quinoą, czerwonym czy czarnym ryżem albo płaskurką - ta, jak mi własnie powiedział Krakowski Makaroniarz ma oczywiście gluten...

Inne? Zdrowe posiłki dla dzieci - fajne, choć jak się obserwuje awantury o szkolne obiady robi się smutno, nawet jeśli pomyśli się najpierw o Szkole na widelcu. Nie dla nas jeszcze warzywne bento boxy dla dzieciaków od Jamiego Olivera...Ale może?

"Od nosa do ogona" ale nie w odniesieniu do zwierząt i ich mięsa, lecz - metaforycznie - również do warzyw. Tak, jak decydujemy się na zużycie całego zwierzęcia ( nadal nie mogę się pozbierać po tym, jak obejrzałam Anthony Bourdaina jedzącego CAŁĄ fokę, polecam tez jego opisy marokańskich uczt czy portugalskiego świniobicia ze "Świata od kuchni") jedząc i flaki i jądra i ozór, tak powinniśmy doceniać również te części warzyw, których do tej pory nie docenialiśmy. Nie szukając daleko: Marta Gessler proponuje chipsy z ..obierek. Jabłka czy ziemniaka. Które są pyszne.

W Polsce pojawi się też w przyszłym roku coraz więcej "obrandowanych" przedsiębiorstw rolnych czy rodzinnych firm - już widać ten trend. Nie tylko "Mleczna Droga" czy "Wiatrowy sad", swoją markę - pewnie z odpowiednim, często hipsterskim logo zapragnie mieć coraz więcej osób, które są dumne ze swojej małej manufaktury i chcą się tą dumą i jej owocami podzielić z innymi.

Czy będziemy wcinać jarmuż? Czy dojdzie do nas koreańska kuchnia? Czy szefowie z Top Chefa nareszcie zaprezentują jakiś poziom i przestaną kląć na potęgę? Dowiemy się wkrótce. Ja mam do was jedną, tradycyjną prośbę: jeśli jedzenie, które zamówiliście w restauracji wam nie smakuje: zwróćcie na to uwagę, nie płaćcie za nie, domagajcie się rekompensaty. Wymagajcie i karmcie się lepszym - jest szansa, że wam następnym razem, albo następnym klientom podadzą danie już o ociupinę lepsze.

Najpyszniejsze życzenia na 2014 rok!

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Taste Hungary, czyli jak chodzić po Budapeszcie jedząc

Jest dziesiąta rano. Własnie wlałam w siebie kieliszek Unicum - węgierski digestiv, który pamiętam głownie jako pierwszy alkohol, który uczynił mego ojca pijanym (przepiękna historia o upijających się braterskich narodach). Obok mnie stoi Virag - prześliczna, krągła i temperamentna przewodniczka z Taste Hungary, której imię zapamiętałam dzięki karkołomnym procesom myślowym. Virag to po węgiersku kwiatek (jej siostry, z tego co pamiętam, również mają kwiatowe imiona Róża i Jaśmina...) a pamiętam dlatego, że Leopold Bloom nazywał się kiedyś Virag, ale postanowił zmienić nazwisko... - wyświetla mi się na pękatym szkle, które mieści nową, stuningowaną wersję dumy rodziny Zwack: niezawodne panaceum na wszystkie bóle, a przynajmniej te, które miał Józef II, wyprodukowane mieszanki czterdziestu ziół z równiny Panońskiej ale wzbogacone aromatem śliwki ( cały duch narodu węgierskiego znajduje się w tej reklamie tej nowej wersji, waro zobaczyć na YT). Tak rozpoczyna się mój kulinarny spacer po Budapeszcie. 

Jestem na piętrze wielkiej budapesztańskiej hali targowej -Vásárcsarnok - przy barze oprócz nas stare baciary piją już pewnie od rana, ale elegancko: przy kartach i szachach. Kiedy znudzi im się granie tu, pewnie pójdą na szachy do łaźni - w niektórych z nich stoliki do szachów podtopione są w wodzie. Na razie jednak są zachwyceni naszym towarzystwem, więc szybko uciekamy w stronę pięterkowych stoisk z jedzeniem.




To nic, ze jest dopiero dziesiąta. Przy stolikach z widokiem na stoiska targowe można już zjeść zapiekanki, gołąbki i własnie langose. O cokolwiek nie spytam Virag - wie: opowiada jak to przyrządzała babcia, jak mama i jak to robią inni. Zna składniki i czas przygotowywania. W kompleksy wpadam, gdy dowiaduję się, że ma dopiero dwadzieścia cztery lata i studiuje w Budapeszcie winiarstwo. Z takiego stanu może człowieka wybić tylko coś tłustego, kalorycznego i z serem żółtym. 


Langos. Słona magdalenka tych, którzy wakacje spędzali nad Balatonem. Smażony placek (znana jest tez wersja pieczona - langose powstawały bowiem z pozostałości ciasta, np. chlebowego, które się smażyło lub piekło obłożone  - jak pizzę rozmaitymi dodatkami) z czosnkiem, se śmietaną z serem - z jednym z tych składników lub najlepiej WSZYSTKIMI NARAZ. 


Przy stoliku obok starsza pani je podobną wersję popijając (jest 10:15) grzanym winem. Dalej trzy hipsterki - na oko Brooklyn, po pewnym czasie się okaże że są z Łodzi - wtrząchają nowe wersje langosy, takie na które Vigrag patrzy z obrzydzeniem. - Teraz nie tylko robią je z "posypkami", potrafią zrobić langos nawet z nutellą - mówi ze zgrozą. 


Ku mojemu zdumieniu langos to początek wielkiego obżarstwa. Idziemy na tyły hali, gdzie sprzedaje się sery - od ekologicznych rolników, miejscowe, z żadnymi tam udziwnieniami, lecz z pieruszką, koprem lub cebulą.  


Virag jest przygotowana na tasting: w torebce ma ściereczkę, deseczkę, nóż i serwetki oraz widelce. Objadamy się owczymi serami a na koniec dostaję luksusową wersję Turo Rudi, mojego ukochanego batonika z dzieciństwa, na który teraz poluję w Warszawie w Instytucie Węgierskim. Kiedyś podobne - twaróg oblany czekoladą - można było dostać też w Polsce, ale chyba nie zasmakował. Oryginalne Turo Rudi, w opakowaniu w czerwone kropki, które tak jak receptura nie zmieniło się od 1968 roku kupuje mi zawsze z miłością moja siostra Kinga. To, które widać na zdjęciu ma bardziej szlachetną czekoladę i gładszy twarożek. Ja oczywiście wolę "moje". 


Po serach (miałam problem z przełknięciem ostatnich kęsów langosa, teraz modlę się o trochę herbaty lub sznapsa, choć ten ostatni nadal szumi mi w głowie...) przychodzi czas na szybki spacer po podziemiach hali, gdzie znajdziemy dziczyznę i ryby oraz np. piękne kiszonki, którymi Węgrzy bawią się nie tylko nadziewając jedne drugimi (no błagam was, papryka nadziewana kapustą?) ale też robiąc z nich bałwanki, buźki, chmurki...


Pikle jemy do wędlin: fantastycznego ozora, którego boją się Amerykańscy turyści, salami z koniny, klasycznego Pick'a i paprykową. Obok od nosa do ogona i propozycje steków... No i foie gras, jeśli jeszcze nie wiecie, to wam powiem: większość fłagry, którą jedzą Francuzi pochodzi z Węgier...





To teraz tak: gdybyście kiedykolwiek chcieli kupić na Węgrzech dobra paprykę, najlepsza jest ta:


Kiedy wychodzimy z hali targowej - ulubionego zakupowego miejsca mojej ciotki, która przekonuje mnie, ze naprawdę jest tu taniej niż na innych stoiskach w mieście - czuję, że mój żołądek jęczy z ulgi. Niestety, po drodze jest Rózsavölgyi Csokoládé - sklep z jednymi z najlepszych czekoladek na świecie, gdzie od razu zakochuję się w tych z grzybami (borowiki i czekolada to hit!). A potem się okazuje, ze idziemy na obiad. Jest prawie 12:00. 

Jesteśmy u Rzeźnika: to mały bar, gdzie zjada się obiad (najlepiej własnie w południe) na szybko i czasem stojąc, ale za ladą macie do wyboru tradycyjne, treściwe jedzenie. Virag wpada w fazę wypasania: przynosi mi kaszankę, wątrobiankę, kiełbasę paprykową, udko gęsie (baaardzo węgierskie) do tego czerwoną kapustę, świeży chrzan, dobry chleb i mieszankę ziemniaków z paprykową kiełbasą oraz papryką - najprostsze z węgierskich dań. 



Kiedy patrzę na nią z wyrazem twarzy "Are you fucking kidding me?" zabiera się do jedzenia. I mówi, ze następne będą torty. Kaszanka i wątrobianka są super, ale największą radość sprawia mi prostota ziemniaków i przepyszna kapusta. Modlę się nad niż, żeby cukiernia z zapowiedzianym deserem był po drugiej stronie rzeki...
Nie jest.  


W August robi się ciastka od 1870 roku. Wnętrze przypomina wiedeńskie kawiarnie, jednak - moim zdaniem - węgierskie ciastka są lepsze od wiedeńskich. Nie mam na myśli tylko Dobosza, lecz nawet proste makowe rolady z kremem i owocami, czy ciastka urodzinowe kraju (co roku cukiernicy wymyślają coś innego, orgie z kremu, biszkoptów, kasztanów, karmelu, maku...) lub pierwszy świadomie bezglutenowy tort na świecie: Esterhasy - zrobiony tylko z migdałów po to, żeby nie zaszkodzić uczulonemu na mąkę monarsze... 



A teraz poznajcie Virag (jej kości policzkowe i dekolt): charyzmatyczną, silną, mądrą, kształtną, seksowną wypasaczkę, specjalistkę od węgierskich win. Bo na koniec Virag - tu pokazująca mi mapę winiarską Węgier postanowiła mi zrobić wine tasting



Była 14:00. Nasza podróż zajęła cztery godziny. A ja czułam, ze chyba czegoś mi brakuje... 

Dlatego poszłam z moją siostrą Kingą do Central Kavehaz - przepięknego podpimpowanego baru w starym stylu, z literackimi tradycjami. Wnetrze wyglądało jaik z Nowego Jorku wymieszanego z Wiedniem, przy stoliku obok profesor rozmawiał z zakochaną w nim studentką o Dostojewskim, a my wtrąbiłyśmy ciastko z musem z kasztanów. Taste Hungary ma w swojej ofercie miedzy innymi wycieczkę po takich literackich kawiarniach Budapesztu - nie wiem czy bym to przeżyła... 

piątek, 27 grudnia 2013

Csalogany 26 - prostota jest sexy

Z zewnątrz nie zobaczycie żadnych oznak tego, że tu się dobrze je: wysokie zazdrostki chronią talerze klientów przed wygłodniałym wzrokiem przechodniów; nie widać nawet charakterystycznej, czerwonej naklejki Michelina (BIB Gourmand), która mogłaby przecież zadziałać jak magnes. Jednak na pytanie "gdzie z jeść w Budapeszcie?" większość pytanych wskazałoby własnie Csalogány 26

W okolicy nie jest ładnie. Obok mieści się jedynie podejrzana spelunka, do której na kawę podjeżdżają dziwni starsi panowie w bardzo dobrych samochodach. Chciałoby się powiedzieć że szemranie. Na szczęście w Csalogany nie jest szemranie, jest dyskretnie. Sygnał "nie jesteśmy wystawni", który daje fasada i wejście - ma tu pokrycie. Od początku do końca posiłku będziecie czuć się na miejscu, naturalnie, u siebie. Po pierwsze powoduje to wystrój: zaskakująco spartański jak na restaurację, lekko nawiązujący do cesarsko-królewskich restauracji, z kraciastymi obrusami (wiem, ze czasem są białe, czasem zielone, zawsze stonowane) i pięknymi w designie, lecz prostymi krzesłami. Jest boazeria, jest czarna tablica, są obrazy, których za nic w świecie nie zapamiętacie. 

Po drugie - obsługa. Ci faceci ściągnęli ze mnie płaszcz tak, ze nie zauważyłam. Zauważyłam jednak, że są przystojni, maja świetne koszule i krawaty i charyzmę, która nakazywałaby znalezienie nowego wyrażenia zastępującego "Herr Ober". Obsługa w Csalogany 26 ma bowiem autorytet, wiedzę, luz a jednocześnie - jak to bywa w niektórych miejscach - kompletnie nie przeszkadza w jedzeniu. Chce ich się za to wołać do stolika, gadać o tym, co na talerzu, bo po prostu są fajni. Podczas gdy ja i Kinga jadłyśmy - trzymiesięczna Emma spała sobie spokojnie w wózku pod bacznym okiem kelnerów, którzy co raz rozczuleni do niej zaglądali. O nas dbali może mniej czule, ale to może dobrze... 

Dyskretna obsługa i dyskretny wystrój stanowią idealne, nierozpraszające tło dla jedzenia. Tu nie ma ściemy: złote ozdoby nie odciągną naszej uwagi sugerując, ze "nie rozumiemy dania". Zapach znienawidzonych przeze mnie bukietów lilii nie zabije nieodpowiedniego aromatu potrawy. Kelnerzy nie będą mi próbowali wmówić, ze to, co jem jest super. Tu wszystko czeka na jedzenie i pozwala się nad nim nagadać. 

Karta jest prosta: na dwóch stronach mamy dwie propozycje menu degustacyjnego - jedno bardziej "węgierskie", drugie mniej. Można kombinować z ilością dań i ceną, można poprosić z winem lub bez. Poproście z winem. Sommelier nie tylko jest przystojny jak diabli. W wolne dni wybiera się też w podróż po swoim kraju i w niewielkich winnicach u tak zwanych "młodych winiarzy" znajduje to, co mu najbardziej smakuje. Potrafi opowiedzieć, dopasować i oczarować, choć jest oszczędny w stylu na tyle, ze zagadał się dopiero z para Japończyków przy sąsiednim stole: dostali od niego ręcznie napisaną listę tego, co koniecznie muszą wywieźć ze sobą do domu. 

I tu ważna uwaga: Węgrzy mają obsesję na tle wina na tyle wtopioną w kulturę, że nie zauważają nawet, że wina mogą pochodzić również z innych krajów niż Węgry. Można by tu czynić oczywiście szeroko zakrojone analogie do węgierskiej polityki, lecz prawdą jest, że pije się tam patriotycznie: lokalne, świetne i coraz lepsze wina. Jak się postaracie, albo skrzywicie odpowiednio szpetnie na ich propozycje - znajdą jakieś zakurzone menu z "zagranicznymi propozycjami" i pokryte pajęczyną, a podane z obrzydzeniem butelki np. z Argentyny. Nie radzę jednak próbować, tylko cieszyć się tym, że wiedzą co podają i że to, co podają - zwłaszcza po winiarskiej rewolucji - jest dobre. W Csalogany jest - i nawet tu wino nie jest popisem, okazją do wykładu i eksperckiego showoffu, lecz naturalnym dopełnieniem dania. 

Te dania, które są "węgierskie" to żaden tam popis kuchni narodowej. Żadnych tam paprykowych cudów, kiełbas czy gulaszowych zup. To oczywiście dania bazujące po prostu na najlepszych lokalnych składnikach, czasem przyprawione metaforycznie "szczyptą tradycji dania. 

Choćby wybitna głowizna z chrupiącą rzodkiewką 


Oraz kacza wątróbka na kapuścianych kluseczkach -orgazmicznie miękka, tłustawa, zwarta - obłęd. (Jakby ktoś nie wiedział to Węgrzy produkują foie gras dla Francuzów...)

Mleczny prosiaczek na paprykowej kapuście


Cielęcina z soczewicą


Makowe (Węgrzy kochają mak...) ciastko z lodami z dyni


I "smarni" czyli Schmarren po węgiersku z prawie wytrawnymi lodami z owoców leśnych... 


Wszystkie te dania miały DYSKRETNE bonusy: podsmażone ziarna, zawiesiste sosy, pełne smaku emulsje, proszki i ziemie, ale ukryte, cichutko dopełniające danie, nie zwracające uwagi na zawiłości techniki, lecz na to, jak smakuje... Zawsze mnie zachwyca, jak w świecie po pozerstwie haute cuisine, w którym gwiazdki Michelin nadal dostają molekularne okropieństwa zwycięża smak i prostota, a do tego mantra, której uczymy się wszyscy: lokalność sezonowość i szacunek do produktu. Oraz oczywiście sexy kelnerzy.... 

(W Csalogani - podobnie jak u nieodżałowanych "Kucharzy" zjecie tani lunch. Karta podstawowa, tez nie należy do drogich, można się wiec tam spokojnie wybierać. Do tego siedziałyśmy tam z Kingą i z wózkiem z małą Emmą chyba ponad trzy godziny i nikt nie dał nam odczuć, że coś jest nie tak, restauracyjne życie toczyło się obok i nad nami a my czułyśmy się perfekcyjnie na miejscu. To też świadczy o tym, ze to naprawdę dobra restauracja.)

środa, 4 grudnia 2013

Jak się rozmawia z Rachel Khoo?


Po prostu bardzo miło i mając w pamięci te jej czerwone usta i vintage'owe outficiki... W najnowszej "Kuchni" znajdziecie mój wywiad, w którym ta superbezpośrednia dziewczyna z zaangażowaniem opowiada o tym, ze kuchnia powinna być przede wszystkim o gotowaniu, emocjach i ciepłym uczuciu w sercu... Tymczasem coraz częściej trafia na ludzi, którzy boją się pójść na kurs gotowania, bo są przerażeni, że to sztuka tajemna: bo gwiazdki, bo celebryci, bo faceci w wykrochmalonych kitlach... Rings a bell?

Jedzenie jest sprawą niezwykle związaną z uczuciami. Dziś na przykład mam katar i chodzi mi po głowie, że chcę - i wręcz muszę! - zjeść coś naprawdę ostrego. A to dlatego, że jak byłam mała ojciec zawsze powtarzał, że „Jak jest się chorym, to trzeba jeść ostro przyprawione jedzenie”. Więc to, co mnie kieruję w stronę tego jedzenia to nie tylko to, że jak zjem cos z chili, to cos poczuję - w ogóle jakiś smak! - ale też nostalgia. Jedzenie to przecież celebracja, odpowiadanie na małe i większe zachcianki, sprawianie sobie przyjemności. Kiedy czujemy się lekko i szczęśliwi - zjemy wszystko, ale jak poczujemy jakiś smutek - mamy tendencję do sięgania po comfort food - jedzenie, które poprawia humor, kojarzy się z dzieciństwem, najlepiej takie, które kiedyś przygotowywała nam mama czy babcia. 

wtorek, 3 grudnia 2013

Pod wódeczkę najlepszy jest śledzik, ale pod gin?


To z tak zwanych rozkmin człowieka zmanierowanego do granic. 
Bo, że pod wódeczkę najlepsze są ogóreczki, śledzik i tatar, oraz inne potrawy, których listę jeszcze do niedawna można było znaleźć na ścianie "Przekąsek zakąsek" - wiadomo. Że kawior i kawiorowe wariacje (bliny, bliny, bliny!) - podpowiada mi jeszcze wewnętrzna Rosjanka. 

Ale żeby jeść z innymi alkoholami niż wino czy wódka? Hm... Lać do gotowania. Pić podczas jedzenia: to tak. 
Tymczasem szefowie kuchni zabrali się ochoczo za radosny foodpairing - już nie wystarcza im, że kalafior pasuje do czekolady białej a ta z kolei do ostrygi - muszą wszystko sparować z alko. Szampany (też myśleliście, ze znów kawior i koniecznie w wannie?), koniaki, whiskey znajdują tym samym drogę do żołądka na inny sposób... 

Na łyskacza może bym wymyśliła sposób. Na szampana też. Ale na gin? 
Dostałam gotową odpowiedź. Za foodpairing z jałowcówką zabrał się szef kuchni Na Lato, na prośbę producentów hiperspecyficznego, ukochanego przeze mnie (bo z różą, ogórkiem i mieszanką ziół) ginu Hendrick's. Z resztą ludzie ci udowadniają na każdym kroku, ze mają poczucie humoru: mają specjalne filiżaneczki do serwowania alko. Pi pierwsze, bo five o'clock, po drugie, bo nie widać co pijesz. Królowa Matka would approve

Menu sprawia mi przyjemność. Dlaczego? Bo jest hiperangielskie, a ja kocham tę podobno niejadalną kuchnię...

  • Śliwki zawijane w wędzonym boczku, czyli tzw. devils on horseback 
  • Łosoś marynowany w ginie i brązowym cukrze, podany z ogórkiem
  • Wolno pieczony boczek z purée jabłkowym, czyli tzw. pork and apple,
  • Crackling, czyli pieczona skóra wieprzowa
  • Jajka przepiórcze po szkocku - zawinięte w kiełbasę z szałwią, panierowane i podawane z korniszonem (czyli odmiana scottish eggs)
  • Fish and chips, w tym wypadku: sola w panierce piwnej podawana z frytkami i sosem tatarskim
Pasuje? Bardzo. Zwłaszcza specyficznie, pysznie-obrzydliwy crackling czy znakomicie przyrządzona i pomysłowo podana (na Gazecie Wyborczej) fish and chips... 














Jak Dianne Reeves mówi o jedzeniu....

"First of all, the melody's superior," says Reeves. "And the lyrics feel good in your mouth. The words are so beautiful, they're like drinking the best wine, tasting the most amazing food."